altZgodnie z ustaleniami podjętymi przez skipperów dzień wcześniej, z powodu zbyt silnego wiatru ("ale wiatr, ósemka chyba dmie") 24 lipca wszystkie jachty pozostały w Svanemøllen havn. Pozwoliło to spragnionym widoków zabytków załogom zwiedzić Kopenhagę. W ekspresowym tempie przebiegliśmy malowniczymi uliczkami oglądając najpiękniejsze zakątki tego miasta. Udało się nam nie zgubić i wrócić do portu na obiad, a ten to dopiero był... prawdziwym dziełem sztuki. Nie dość, że czekała na nas przepyszna zupa pomidorowa (odpowiednio doprawiona na ostro, co "wielce ucieszyło" kapitana - bo przecież pieprz, to "to, co PanWac lubi najbardziej!"), to później na stołach pojawiły sie placki ziemniaczane oraz... deser - budyń waniliowy. Nic dziwnego, że była to prawdziwa uczta dla podniebienia.

Kiedy biegaliśmy po mieście, kapitan z dwójką oficerów sprawdzali poszczególne części jachtu i starali się naprawić wszystko, co mogłoby mieć niegatywny wpływ na dalszą żeglugę. Przesmarowano dławicę na wale śruby, sprawdzono silnik oraz przetwornicę prądu, zacerowano genuę, w której na jednym z brytów znaleziono dwudziestocentymetrowe rozdarcie. Sprawdzono okablowanie - tu nie udało się znaleźć przyczyny okresowego gaśnięcia zielonej lampy nawigacyjnej, dlatego postanowiono jeden z kolejnych dni przeznaczyć na dokładne sprawdzenie całej instalacji elektrycznej.

Na wieczornym spotkaniu skipperów ustalono, że następnego dnia wszystkie jachty wychodzą w morze. Zgodnie z najnowszymi prognozami wiatr miał co prawda utrzymać swój kierunek, jednak spodziewano się, że jego siła spadnie poniżej "dwójki".

25.07.2011

"Budzik, budzik, budzik..."  dziś nas nie obudził! Po poprzednim dniu pełnym wrażeń, zmęczona załoga nie usłyszała żadnego z nastawionych budzików. Mimo tego udało się nam dotrzeć na apel na czas. Na apelu duński przyjaciel zaprezentował kilka energetyzujących zabaw - najciekawszą okazała się "polowanie na niedźwiedzia", która przez cały dzień krążyła załogantom po głowie.

0830 - nadeszła godzina "W" - jak wypłyniecie. Załogi weszły na pokłady swoich jachtów, głęboki pomruk diesli rozlał się szeroko po zakamarkach kopenhaskiej mariny. Cumy i szpringi zaczęły znikać z polerów, w główkach portu co chwilę pojawiał się kadłub morskiego jachtu. Jako pierwszy na wody okalające Svanemøllen havn wyszedł THERMOPILAE CLIPPER, tuż za nim dwie malutkie żaglówki duńskich skautów (każda z czterech niewielkich łódek GRY wyposażonych wyłącznie w żagle - nie posiadających nawet przyczepnych silników - została przypisana do jednej dużej jednostki, która przez cały rejs sprawowała nad nią opiekę), potem nasz JOSEPH CONRAD, MAKRELLEN, DUNAJEC i kolejne norweskie jednostki. Po wypłynięciu okazało się, że tego dnia Neptun był dla nas znacznie bardziej łaskawy, niż w czasie pokonywania drogi z Gdańska do Kopenhagi. W pierwszej godzinie szliśmy co prawda w sporej mgle, a na Sundzie nadal była niewielka fala, jednak brak opadu i wiatr - równa "trójeczka" - od razu poprawiły wszystkim humor.

Początkowo przez kilka godzin płynęliśmy na południe, pod fale, omijając okoliczne płycizny, Za torem podejściowym do Kopenhagi armada skierowała się w stronę Falsterboo kanal. W zamierzeniu wszystkie jachty (z wyjątkiem JOSEPHA CONRADA, który z racji dużego zanurzenia musiał opłynąć półwysep Falsterboo dookoła) miały dojść do mariny w tym samym czasie i przejść pod zwodzonym mostem za jednym jego podniesieniem. Nie udało się - w pierwszym skoku tylko kilka jednostek przedostało się do kanału. Musiała upłynąć godzina, zanim o 1500 wszystkie pozostałe jachty mogły przejść przez przeszkodę i wypłynąć na Bałtyk.

My, z uwagi na spore zanurzenie popłynęliśmy dookoła. Po strawersowaniu Falsterboo skręciliśmy na wschód i postawiliśmy żagle. Po godzinie, w oddali na tle lądu zobaczyliśmy jachty armady wychodzące z kanału - były około 40 minut przed nami. Płynęliśmy dalej spokojnie śpiewając, jak na prawdziwych żeglarzy przystało szanty przy akompaniamencie gitary. Swoje umiejętności zaprezentowała Aga, ale i tak gwiazdą pokładu okazał się PanWac. Oprócz tego nastrój załogi zbliżającej się do portu niewątpliwie poprawiło kakao, dzięki czemu chęć do pracy na wachcie znacznie wzrosła u każdego z nas. 

Do Ystad weszliśmy już po zmroku. Fragment nabrzeża przeznaczony dla armady był zdecydowanie zbyt krótki, by pomieścić wszystkich - jachty stały burta w burtę po 3 lub 4, maksymalnie wykorzystując obszar portu. Przypadło nam miejsce koło niedużej Bavarii, którą w armadzie podróżowali Holendrzy. Towarzystwo świetne, jednak samo podejście bardzo stresujące - trzeba było widzieć, z jaką troską i jak ostrożnie kapitan prowadził nasze 30 ton stali zbliżając się do kruchej plastikowej burty naszych sąsiadów. Wreszcie dobiliśmy, podając szpringi na ich łódkę i długie cumy na odległe nabrzeże. Można było zjeść kolację, a chętni mieli godzinkę na nocne zwiedzanie miasta.

Historia pewnej szczotki...

Pod wieczór dowiedzieliśmy się, że na naszym jachcie zagnieździł się jakiś czas temu potwór...z zęzy, który w dodatku próbował zaatakować samego kapitana. Siedział on sobie spokojnie w koi, a tu nagle coś spod niej wypłynęło. Była, to...najeżona szczotka...z kingstona! Rzuciła się na kapitana, ale na szczęście ten był szybszy. Niewiele myśląc wrzucił potwora z powrotem do zęzy (pokazując gdzie jest jego miejsce !!!).

26.07.2011

Wreszcie nadszedł ten dzień! Dzień wymiany załóg!!!

Od samego rana było widać, że coś jest inaczej, że ten dzień będzie szczególny. Zaczęło się od tego, że rano... wyszło piękne słońce, które wywabiło naszą załogę z koi praktycznie bez użycia budzików. Po otworzeniu suw-klapy zaskoczenie - zamiast lodowatych podmuchów wiatru delikatny, ciepły zefirek wszystkich zachęcił do wyjścia na brzeg i wzięcia udziału w porannej rozgrzewce.

Nasza armada znów sie powiększyła - w nocy nad ranem do portu dotarł s/y KAPITAN GŁOWACKI z załogą śląskiej "pięćdziesiątki". Przycumowali po drugiej stronie naszego basenu i teraz szykowali statek do dalszej drogi. Około 1000 zaczęliśmy przygotowania do wyjścia w morze. Od początku wyprawy z podziwem przyglądaliśmy się norweskim drewnianym jachtom (tym przerobionym z łodzi rybackich i patrolowych oraz innym - odrestaurowanym klasycznym oldtimerom lub replikom opartym o plany Colina Archera), teraz mieliśmy okazję poznać je bliżej. Z wielką ochotą zagnieździliśmy się na jednym z nich - s/s MAKRELLEN dowodzony przez niesamowitego skippera Sigurda okazał się być bardzo gościnny.

O 1030 otrzymaliśmy sygnał do startu - z kapitanatu przekazano wiadomość, że po 1100 w porcie zrobi się gęsto od promów i innych statków, więc lepiej, jeśli wykorzystamy aktualną przerwę w ruchu. Jachty ruszyły, zataczając kółko wokół basenu, a później przemieszczając w stronę główek. Tak część zatrzymała się, aby poczekać na pozostałych - tak oto armada wyszła na morze w całości, w pełni pokazując swoją potęgę.

Rejs na Makrelce był bardzo pouczający. Podczas kilkugodzinnej wędrówki nauczyliśmy się szplajsować linę tak, aby np. otrzymać pięknie trzymające się krawaty samozaciskowe. Skorzystaliśmy również z możliwości stawiania i zrzucania żagli na tym pięknym jachcie.

W czasie, gdy uczyliśmy się zaplatania lin w radio dało się slyszeć rozmowę JOSEPHA z DUNAJCEM. PanWac, który po postawieniu kompletu żagli płynął zdecydowanie szybciej od Opala, dogonił go po 1,5 godziny od wyjścia z Ystad i teraz zapraszał Wiktora na kawę. W tym miejscu poznaliśmy szczególny gust naszych skipperów - Wiktora prośba o kawę z syropem miętowym przejdzie zapewne do historii.

Tak oto płynęliśmy po pięknych, granatowych, bałtyckich falach poznając się lepiej z miłą załogą Makreli <3 (ekhem, ekhem... była też przystojna, ale to inna historia :D). Do podboju jachtu szykowało sie wielu chętnych, dlatego też trzeba było na środku morza dokonać podmiany "załogi". Wiązało się to... z koniecznością kontaktu radiowego z s/y JOSEPH CONRAD. Niestety, przy próbie nawiązania łączności okazało się, że JOSEPH śpi, zapadł się pod wodę, tudzież... wcale nie chce nas z powrotem (to nas nieszczególnie martwiło biorąc pod uwagę czekający nas obiadek - kuk Makreli szykował prawdziwe pyszności!).

Sigurd kilka razy próbował skontaktować się z JOSEPHEM, jednak nikt nie odpowiadał. W związku z tym zaczął wzywać inne jednostki i pytać czy ktoś w ogóle widział "Józka" i gdzie on jest. Skipper MAKRELLEN nauczył się nazwy żaglowca, którym płynęli Hanysi robiący nam zdjęcia - w chwili, gdy s/y KAPITAN GŁOWACKI był gotowy do rozmowy z nami nagle "z martwych powstał" "Józek"...

Usłyszeliśmy głos kapitana wydobywający się z radia Norwegów. Okazało się, że jacht poszedł dalej w morze, by po jednej zmianie halsu pełnym baksztagiem móc osiągnąć Åhus. Z uwagi na niepełną obsadę jednostki wszystkie osoby były na pokładzie, dlatego nikt nie słyszał w radio naszego wywoływania. Tym bardziej, że dobra pogoda sprzyjała dokonaniu przeglądu instalacji pokładowych, koniecznemu przed trasą powrotną do Polski - szczególnie obu pomp zęzowych, które z każdą godziną pracowały coraz gorzej. Panowie podzielili się więc obowiązkami i w kokpicie rozłożyli narzędzia.

Na pierwszy ogień poszła pompa z kambuza, dwu-funkcyjna, od szarej wody i zęzy. Awarię znaleziono szybko: pęknięta śruba obudowy oraz uszkodzona jedna z membran. Po wymianie urządzenie wróciło na swoje miejsce - znów można było korzystać z umywalki.
Druga z pomp okazała się być sprawna, ale woda nie chciała płynąć. Wywołało to zdziwienie, bo wcześniej (choć z oporami) udawało się ją usuwać za burtę. Nie było wyjścia - metr po metrze zaczęto sprawdzać cały układ. Pierwszy test: ssak i rury do pompy są drożne. Drugi: trójnik też jest w porządku. Kuba z Darkiem zeszli do "Hadesu" i rozkręcili znajdujące się tam rury. W jednej z nich spotkała ich niespodzianka: wielka, rozpulchniona olejem z zęzy, gumowa rękawica ogrodnicza. Akt sabotażu? - tak wielki "śmieć" nie mógł przejść przez ssak, a tym bardziej przez niewielkie otwory zaworów pompy. Informację niezwłocznie przekazano armatorowi - jeśli to głupi żart kogoś, kto serwisował jacht przed sezonem, to mógł zakończyć się tragedią w trudnych warunkach atmosferycznych.

Nasza Makrelka byla blisko brzegu, o prawie 3 mile dalej od JOSEPHA w kierunku Åhus. "Józek" idący na pelnych żaglach szybko ją doganiał. Przed wieczorem udało się zamienić załogę. Na JOSEPHA wróciła część załogi, wcześniej płynącej z Sigurdem. Reszta wyprowadziła się na Makrelę (pytanie: czy wrócą?). Być może jeszcze czeka nas impreza pod norweską banderą z kawałkiem szarlotki w ręku... jednak to pozostaje w sferze marzeń i życzeń dopóki nie zacumujemy w Åhus.

Zdjęcia wykonane podczas wędrówki armady ze Svanemøllen havn do Ystad i Åhus można zobaczyć w serwisie: wodniacy.eu

 

tekst: Bianka Sieredzińska
dygresje, niepotrzebne wtręty i korekta: Piotr PanWac Nowacki

 

 

Partnerzy wyprawy łódzkich wodniaków

lodzkie.pl alt

 

#ŁódzkaTweetuje

 

Przyjaciele i mecenasi naszej chorągwi:

 

 
URZĄD MIASTA ŁODZI ŁÓDZKI URZĄD WOJEWÓDZKI URZĄD MARSZAŁKOWSKI W ŁODZI

MUZEUM HISTORII POLSKI

WOJEWÓDZKI

FUNDUSZ 

OCHRONY

ŚRODOWISKA

I GOSPODARKI

WODNEJ W ŁODZI 

REGIONALNE CENTRUM POLITYKI SPOŁECZNEJ

ZAKŁAD WODOCIĄGÓW I KANALIZACJI SP. Z O.O. W ŁODZI